Caedes cz.9 Powrót
W tej dziwnej chatce spało mi się dziwnie spokojnie. Choć przesiąknięta była rozmaitymi zapachami. Oraz praktycznie wszystko wydawało w niej dźwięki. Siemiomysł przekazał mi całą swoją wiedzę o Welesie choć było już za późno. Najwidoczniej podstawowa wiedza jaką mi przekazał wystarczyła żebym uniknął kary.
Choć przez to zadanie od tego czegoś i tak prawie zginąłem. Krzesąd przerwał moje rozmyślania zbliżeniem się do mnie. Miał ze sobą jakieś ciuchy wyglądające jak z innej epoki. Szary cienki płaszcz, czapka z piórem oraz brązowa koszula czerwonymi wyszyciami. Poza tym były tam wysokie skórzane buty i spodnie koloru takiego jak płaszcz.
Choć przez to zadanie od tego czegoś i tak prawie zginąłem. Krzesąd przerwał moje rozmyślania zbliżeniem się do mnie. Miał ze sobą jakieś ciuchy wyglądające jak z innej epoki. Szary cienki płaszcz, czapka z piórem oraz brązowa koszula czerwonymi wyszyciami. Poza tym były tam wysokie skórzane buty i spodnie koloru takiego jak płaszcz.
- Dziś jest dzień próby.
Zapewne chodzi mu o to, że dziś mam wstać pierwszy raz od dość dawna. Przebrałem się z pewną pomocą Krzesąda. Strasznie mi głupio i czuję się mocno nieporadny. Dziwi mnie, że nikt nie poruszał tematu tego tatuażu, który mimo zadanych mi ran pozostał nienaruszony. Krzesąd podał mi laskę zrobioną z gałęzi jakiegoś drzewa. Były na niej wyryte rozmaite symbole zapewne ochronne.
- Na początek wspierające się nią.
- Dobrze.
- Dziś poznasz mojego pradziadka.
- Zastanawiało mnie kiedy to się stanie.
- To rzadkość, że chce poznać kogoś z miasta.
No właśnie. Jestem z grubsza innego świata niż ci ludzie, ale dzięki temu patrzą na mnie jak na mnie, a nie na syna mojego ojca. Niebywale mnie to cieszy. Z drugiej strony jeżeli względem ich popełnię jakiś błąd zapewne odczuję to dużo bardziej niż w mieście. Nie powinienem teraz o tym myśleć. Spróbowałem wstać i... gdyby nie Krzesąd oraz laska przewróciłbym się.
- Długo nie stałeś. Spokojnie, zaraz przywykniesz.
- Ok...
Po paru próbach utrzymałem równowagę.
Razem udaliśmy się na zewnątrz. Ujrzałem Siemiomysła i ławkę, której wcześniej tam nie było. Na ławce siedział kolejny staruszek. To zapewne był Wszemir. Posiadał długą kozią brodę.
- Kacper.
- Perskie, nawet ładne.
- Chciał pan ze mną porozmawiać?
- Chce konkretów? Już go lubię.
Zyskuję przychylność tej rodziny aż za łatwo...
- Ten symbol na twojej ręce nie jest dziełem tatuażysty, prawda?
- To już wiedzieliśmy, dziadku. Nie zadręczaj go pytaniami, na które znasz odpowiedź.
Spojrzał na prawnuka z wyrzutem jak gdyby ten zepsuł mu zabawę...
- Och, no dobrze. Widać, że to twój potomek, synu...
- Wiem i z niego jestem dumny.
Teraz czuję się jakbym przeszkadzał w rodzinnej rozmowie.
- A wracając do mnie?
- Że co?... A, no tak. Od dawna masz ten znak?
- Mam go od dnia kiedy poznałem Krzesąda.
Wszyscy trzej spojrzeli po sobie...
- Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z kimś u kogo naznaczenie pojawiło się tak szybko.
- To zły znak, prawda?
- Cicho, Galaretko. Starsi się tu zastanawiają.
On ma rację. I tak przy tej rodzinie odpowiedzi uzyska się bez pytania.
- Zastanowimy się nad tym kiedy indziej, ale póki co Krzesąd zaprowadzi cię do domu.
- Do zobaczenia panom.
- Do później. (jak zawsze chór)
Siemiomysł podszedł do mnie i podał mi torbę obładowaną rozmaitymi pismami.
- Masz na wypadek gdyby ci się nudziło.
- Dziękuję za twoją wiedzę.
- Chodźmy zanim się ściemni.
- Ok.
Po ponownym żegnaniu się z tamtymi dwoma udałem się wraz z Krzesądem. Ruszyliśmy tą samą drogą co wtedy kiedy tamten mnie napadł. Na samą myśl chce mi się płakać.
- Spokojnie. Nic ci tu ze mną nie grozi.
Krzesąd aktualnie dał mi poczucie bezpieczeństwa. Coraz więcej zawdzięczam jemu i jego rodzinie.
- Zanim podstawie cię do domu pójdziemy do parku?
Czy on zapytał mnie o zdanie?
- Dobrze. (odpowiedziałem z niemałym szokiem)
Tak więc udaliśmy się do parku. Ludzie patrzyli na nas jak na kompletne dziwadła. To pewnie przez te ciuchy... W parku jak zawsze nikogo nie było...
- Do ataku!!!
Wtem z za drzew wybiegł Arnold i zaatakował Krzesąda. Ten bez trudu uniknął jego ciosów i... wybił mu rękę!
- Oszczędź!!! Poddaję się!!!
Arni zaczął zwijać się z bólu po ziemi i krzyczał o tym jak bardzo go boli.
- Twój kolega popełnił błąd.
- Nastawisz mu ją?
- Jeżeli przeprosi.
- Przepraszam!
Bez słowa zabrał się za nastawianie ręki. Co wywołało kolejny krzyk u Arnolda.
- Arnold, co ty tu robisz?
- Czekałem aż twój porywacz cię tu zaprowadzi.
Mordował Krzesąda wzrokiem.
- Nie porwał mnie tylko ocalił mi życie.
- Że co?!
Wtem rozbrzmiał czyjś bieg. I w przeciągu paru sekund... Adrian, Vincent i Damian leżeli rozwaleni na ziemi. Z kolei Krzesąd stał niewzruszony.
- Twoi kumple powinni najpierw pomyśleć, a potem działać.
- Tak, wiem.
- Kapiś!!! (wszędzie to rozpoznam)
I Wicia znowu się na mnie rzuciła. Muszę poćwiczyć utrzymywanie równowagi. Bo wylądowaliśmy na tamtych trzech, którzy wciąż nie wstali.
- Cześć, Wiciu!
- Hej, Kacper.
Dopiero teraz zauważyłem, że Maria tu jest.
- Tęskniłem za wami!
Czym prędzej podnieśliśmy się z ziemi. Wszyscy zaczęli gapić się na Krzesąda. On z kolei miał ich gdzieś.
- A to jest Krzesąd. Uratował mi życie po tym jak zaatakował mnie nasz morderca.
Jako pierwsza podeszła do niego Wicia.
- Hej, Krzesąd. Jestem Wicia.
- Witaj.
Stopniowo każdy zaczął się z nim witać i przedstawiać. Mam wrażenie, że przedstawianie się było tu zbędne, bo on jako jasnowidz już wiedział jak się nazywają.
- Chyba muszę wrócić do domu.
Wszyscy wzrokowo przyznali mi rację.
- Wolałbym żebyście byli ze mną, ale nie chcę żeby ojciec się do was czepiał.
Żegnałem się z wszystkimi z pewnymi przedłużeniami. Wracając do domu zobaczyłem, że wszystkie światła są zapalone. Po prostu zapukam. Niestety tym kto otworzył drzwi był nie kto inny jak mój ojciec.
- Przez ciebie przegrałem zakład!
Ignorując go wszedłem do domu i skierowałem się do pokoju. Zanim się do niego dostałem zauważyłem, że ojciec razem z podwładnymi coś świętują. Tylko co? Skoro nawet mordercy nie złapali. Nieważne. Po prostu chcę się położyć...
- Na początek wspierające się nią.
- Dobrze.
- Dziś poznasz mojego pradziadka.
- Zastanawiało mnie kiedy to się stanie.
- To rzadkość, że chce poznać kogoś z miasta.
No właśnie. Jestem z grubsza innego świata niż ci ludzie, ale dzięki temu patrzą na mnie jak na mnie, a nie na syna mojego ojca. Niebywale mnie to cieszy. Z drugiej strony jeżeli względem ich popełnię jakiś błąd zapewne odczuję to dużo bardziej niż w mieście. Nie powinienem teraz o tym myśleć. Spróbowałem wstać i... gdyby nie Krzesąd oraz laska przewróciłbym się.
- Długo nie stałeś. Spokojnie, zaraz przywykniesz.
- Ok...
Po paru próbach utrzymałem równowagę.
Razem udaliśmy się na zewnątrz. Ujrzałem Siemiomysła i ławkę, której wcześniej tam nie było. Na ławce siedział kolejny staruszek. To zapewne był Wszemir. Posiadał długą kozią brodę.
Miał poważny wyraz twarzy i zamknięte oczy. Po otwarciu takowych i spojrzeniu na mnie... jego powaga gdzieś sobie poszła, a na twarzy zagościł prawie bezzębny uśmiech. Ręce rozłożył jak gdyby miał zamiar kogoś przytulić.
- Witaj, chłopcze! Ty znasz już me imię. Czy dane mi będzie poznać twoje?- Kacper.
- Perskie, nawet ładne.
- Chciał pan ze mną porozmawiać?
- Chce konkretów? Już go lubię.
Zyskuję przychylność tej rodziny aż za łatwo...
- Ten symbol na twojej ręce nie jest dziełem tatuażysty, prawda?
- To już wiedzieliśmy, dziadku. Nie zadręczaj go pytaniami, na które znasz odpowiedź.
Spojrzał na prawnuka z wyrzutem jak gdyby ten zepsuł mu zabawę...
- Och, no dobrze. Widać, że to twój potomek, synu...
- Wiem i z niego jestem dumny.
Teraz czuję się jakbym przeszkadzał w rodzinnej rozmowie.
- A wracając do mnie?
- Że co?... A, no tak. Od dawna masz ten znak?
- Mam go od dnia kiedy poznałem Krzesąda.
Wszyscy trzej spojrzeli po sobie...
- Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z kimś u kogo naznaczenie pojawiło się tak szybko.
- To zły znak, prawda?
- Cicho, Galaretko. Starsi się tu zastanawiają.
On ma rację. I tak przy tej rodzinie odpowiedzi uzyska się bez pytania.
- Zastanowimy się nad tym kiedy indziej, ale póki co Krzesąd zaprowadzi cię do domu.
- Do zobaczenia panom.
- Do później. (jak zawsze chór)
Siemiomysł podszedł do mnie i podał mi torbę obładowaną rozmaitymi pismami.
- Masz na wypadek gdyby ci się nudziło.
- Dziękuję za twoją wiedzę.
- Chodźmy zanim się ściemni.
- Ok.
Po ponownym żegnaniu się z tamtymi dwoma udałem się wraz z Krzesądem. Ruszyliśmy tą samą drogą co wtedy kiedy tamten mnie napadł. Na samą myśl chce mi się płakać.
- Spokojnie. Nic ci tu ze mną nie grozi.
Krzesąd aktualnie dał mi poczucie bezpieczeństwa. Coraz więcej zawdzięczam jemu i jego rodzinie.
- Zanim podstawie cię do domu pójdziemy do parku?
Czy on zapytał mnie o zdanie?
- Dobrze. (odpowiedziałem z niemałym szokiem)
Tak więc udaliśmy się do parku. Ludzie patrzyli na nas jak na kompletne dziwadła. To pewnie przez te ciuchy... W parku jak zawsze nikogo nie było...
- Do ataku!!!
Wtem z za drzew wybiegł Arnold i zaatakował Krzesąda. Ten bez trudu uniknął jego ciosów i... wybił mu rękę!
- Oszczędź!!! Poddaję się!!!
Arni zaczął zwijać się z bólu po ziemi i krzyczał o tym jak bardzo go boli.
- Twój kolega popełnił błąd.
- Nastawisz mu ją?
- Jeżeli przeprosi.
- Przepraszam!
Bez słowa zabrał się za nastawianie ręki. Co wywołało kolejny krzyk u Arnolda.
- Arnold, co ty tu robisz?
- Czekałem aż twój porywacz cię tu zaprowadzi.
Mordował Krzesąda wzrokiem.
- Nie porwał mnie tylko ocalił mi życie.
- Że co?!
Wtem rozbrzmiał czyjś bieg. I w przeciągu paru sekund... Adrian, Vincent i Damian leżeli rozwaleni na ziemi. Z kolei Krzesąd stał niewzruszony.
- Twoi kumple powinni najpierw pomyśleć, a potem działać.
- Tak, wiem.
- Kapiś!!! (wszędzie to rozpoznam)
I Wicia znowu się na mnie rzuciła. Muszę poćwiczyć utrzymywanie równowagi. Bo wylądowaliśmy na tamtych trzech, którzy wciąż nie wstali.
- Cześć, Wiciu!
- Hej, Kacper.
Dopiero teraz zauważyłem, że Maria tu jest.
- Tęskniłem za wami!
Czym prędzej podnieśliśmy się z ziemi. Wszyscy zaczęli gapić się na Krzesąda. On z kolei miał ich gdzieś.
- A to jest Krzesąd. Uratował mi życie po tym jak zaatakował mnie nasz morderca.
Jako pierwsza podeszła do niego Wicia.
- Hej, Krzesąd. Jestem Wicia.
- Witaj.
Stopniowo każdy zaczął się z nim witać i przedstawiać. Mam wrażenie, że przedstawianie się było tu zbędne, bo on jako jasnowidz już wiedział jak się nazywają.
- Chyba muszę wrócić do domu.
Wszyscy wzrokowo przyznali mi rację.
- Wolałbym żebyście byli ze mną, ale nie chcę żeby ojciec się do was czepiał.
Żegnałem się z wszystkimi z pewnymi przedłużeniami. Wracając do domu zobaczyłem, że wszystkie światła są zapalone. Po prostu zapukam. Niestety tym kto otworzył drzwi był nie kto inny jak mój ojciec.
- Przez ciebie przegrałem zakład!
Ignorując go wszedłem do domu i skierowałem się do pokoju. Zanim się do niego dostałem zauważyłem, że ojciec razem z podwładnymi coś świętują. Tylko co? Skoro nawet mordercy nie złapali. Nieważne. Po prostu chcę się położyć...
Komentarze
Prześlij komentarz